poniedziałek, 8 lutego 2010

Kalesony sołtysa

Pierwsza rzecz która zrobiłem 3 lata temu, gdy zostałem sołtysem to był zakup porządnej bielizny męskiej.
Zaraz po wyborach zostałem wrzucony na głęboką wodę, gdy wraz z kwitariuszem nakazów podatkowych, musiałem wyruszyć, aby rozdać druki mieszkańcom (co wydawało się banalnie proste...)
Miałem mgliste pojęcie o tej sprawie, które wyprostował szybko zimny przejmujący wiatr, który wraz z mrozem przeszywał na wylot. Jeśli dodać do tego wieczorny zmrok i brak mojej znajomości wiejskich podwórek, na których w ciemnościach ujadały niewidoczne psy, to można sobie wyobrazić jak sympatycznie rozpoczynałem poznawanie Sołectwa Węgorzewo...
Niby prosta rzecz: idziesz do kogoś a on podpisuje i już, i następny.
No tak, ale numeracja na wsi to potrafi być niezły labirynt, który powstawał lata całe. Gdybym choć jeszcze kojarzył nazwisko adresata, ale taki: "dwutygodniowy sołtys", to nawet nie rozpoznaje wszystkich twarzy swoich mieszkańców.

I choć już po raz czwarty występuję w roli listonosza, to nie pamiętam za dobrze ani drugiego, ani trzeciego roznoszenia, tylko ten pierwszy łyk władzy sołeckiej, który pokazał mi, gdzie raki nie zimują...

3 komentarze:

  1. Mam wrażenie, że ta historia została nieco urwana... Czy możemy liczyć na kontynuację wątku...?

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki za ciąg dalszy..., z przedstawionej perspektywy cała sprawa nabiera...zasadności.

    OdpowiedzUsuń